UMARLI (Z NUDÓW) - NIE CZYTAJĄ
czyli
O LEKTURACH SZKOLNYCH
Powszechne oburzenie i zmartwienie dotyczące
głupiejącej nam bezlitośnie
młodzieży jest kolosalne. Kto
żyw: nauczyciel, minister szkolnictwa, dziennikarz, czy inny
koryfeusz kultury ochoczo wygłasza jeremiady o upadku kultury,
spadku czytelnictwa i postępującej wideozarazie.
Jako żywo, racja.
Książek nie czytamy, bo nam się nie chce albo nie rozumiemy, o czym są, albo - co ważne i nieoczekiwane - tym i owym nasiąkamy za młodu i nie trącimy na starość.
Istnieje otóż taka instytucja jak szkoła, a w niej funkcjonuje też instytucja, stricte kulturowa, a mianowicie LEKTURA SZKOLNA. Przypomnijmy, że do tzw. kanonu lektur szkolnych wchodzą arcydzieła, które zawierają pożądane treści wychowawcze, patriotyczne, dydaktyczne, moralne, historyczne, poznawcze, obyczajowe i które można łatwo rozbierać i analizować pod kątem bohaterów, akcji, opisów przyrody i innych takich kawałków.
Wszystko fajnie i pożytecznie, jednakowoż feler okrutny prześladuje owe księgi i jako zakładka im towarzyszy. Jeśli mają być one takie wychowawcze, dydaktyczne etc., to zwykle nie będą interesujące. A jeśli nie będą interesujące, to komu będzie się chciało je czytać i śledzić motywacje oraz losy, pies im mordę lizał, bohaterów?
Na domiar złego, ów kanon lektur szkolnych jest w najwyższym stopniu betonowo niereformowalny. Jeżeli cokolwiek z tego firmamentu spadło przez ostatnie trzydzieści lat, to jedynie prawdziwie "czerwone" książeczki o Kostkach z Warszawy i innych tam, co się kulom nie kłaniali, po czym cienko na tym wyszli.
Za moich zamierzchłych szkolnych czasów elektryfikacja nie dotarła jeszcze do wszystkich wsi w Polsce, ale już oficjalnie zlikwidowano analfabetyzm. O komputerach wiedzieliśmy tyle, że pilot Pirx miał ich kilka w rakiecie, ale to przecież bujdy, a na Syrenkę mówilismy "samochód". Ulicą Ząbkowską na Pradze toczyły się fury węglarzy, ciągnięte przez spocone perszerony, a na terenie dzisiejszych Kabat i Stokłosów (w miarę nowe dzielnice Warszawy - red.) geodeci przeganiali stada krów, przeszkadzających im w mierzeniu terenów pod osiedla mieszkaniowe.
Jednym słowem - pełne zacofanie. I mimo wszystko ...
Serwowano nam lektury traktujące o zacofaniu jeszcze większym, o złych, feudalno-kapitalistycznych czasach, które okrutnymi były i widzicie, dzieciom nieprzyjaznymi jak cholera. Miało to swój wymiar propagandowy, ale i tak było dla nas kompletnie nieczytelne. Dzieci pragnące, ze swojej świeżej natury, tekstów pięknych, miłych i radosnych, otrzymywały nabój turpistyczno-onanistyczny w postaci naszej po trzykroć zapowietrzonej, pozytywistycznej nowelistyki, której prostonarodje ni ch... nie panimało.
Zdanie powyższe umyślnie skonstruowałem w sposób tak rażący i zagmatwany, by przybliżyć nieco styl takich tuzów literatury jak Orzeszkowa czy Konopnicka (a to się kobiet czepił, antyfeminista! - ale one nie używały takich słów - red.).
Jako dziecko zmuszane do czytania tych bredni miałem serdecznie i głęboko w nosie los Janka Muzykanta, co mu wszystko grało, a w nieco bardziej ukrytym i głębszym miejscu miałem dramat związany ze śmiercią jakiegoś pozostawionego bez opieki bachora Tadeuszka czy innego Kazia. Antek od wiatraczków był bezlitośnie idiotyczny, choć pomysł skremowania chorej na katar siostry wydał się nam ideą odkrywczą. Nowelka "A, B, C ..." to był horror! Żałowaliśmy Łyska, nie tak znowu jednak bardzo, by zaraz czytać o jakiejś innej szkapie, co miała być nasza, ale nie była, bo mamie się zeszło.
Mój kolega, obecnie wzięty artysta grafik, spytał retorycznie: przez ile stron, do kurwy nędzy, można skracać kamizelkę i słuchać katarynki? Nie pamiętam już, czy mówił o jednej, czy o dwóch różnych nowelkach.
Doktor Piotr mylił się z Piotrem Obareckim - curiosum pedagogicznym ekstraordynaryjnym. Przypomnijmy wymowę moralno-pedagogiczną bestselleru "Siłaczka". Póki Piotruś Obarecki leczył za frico i chodził w jednych połatanych portkach na dupie (wychudzonej zresztą niepomiernie), był wzorem postępowania i naśladowania jako pozytywny bohater. Kiedy zaczął zarabiać kasę i utrzymywać stosunki towarzyskie, kazano nam go potępiać jako człowieka "złomnego" (w odróżnieniu od "niezłomnego"). Potem nasz medyczny sierota odnalazł swoją miłość z lat studenckich, którą wieczorami tarmosił był po bramach, tyle że miłość leżała w jakimś chlewie, dwa rzuty beretem od Obrzydłówka (fajne miasto, nie???!), wdzięcznie trzaskając kopytami w kalendarz z powodu tyfusu. I oto pani nauczycielka, żyjąca od lat w skrajnej nędzy i ucząca wiejskie dzieci za czapkę śliwek i wiązkę chrustu znów stawiana jest za wzór do naśladowania jako niezłomna i w ogóle pozytywna istota.
Dzięki serdeczne!
Anielkę pozwolono nam nawet polubić, by ją ukatrupić w ostatnim rozdziale. Od Ślimaka, bohatera "Placówki", po pierwszych stu stronach wymagaliśmy tylko jednego: żeby jak najszybciej sprzedał tę cholerną ojcowiznę i niech by się to już skończyło! Przypomnijmy jeszcze klasę IV i nieśmiertelnego "Rogasia z Doliny Roztoki", czworonożnego kaszaniarza, który miał tak wesołe przygody, że byłem gotów oddać milion książek o Rogasiu za jednego choćby "Tytusa, Romka i A'Tomka"!
Wymieńmy jeszcze dramat "Uciekła mi przepióreczka" - czy ktoś pamięta, o czym to draństwo traktowało? Przypomnijmy, już z liceum, "Na wsi wesele" Dąbrowskiej, które tyle miało wspólnego z weselem, co Konopnicka z Szekspirem. A "Tańczący Jastrząb"? Saga o Michale Topornym, dzięki której licealiści na sam dźwięk nazwiska Kawalec dostają odruchów wymiotnych?
I tak można by mnożyć przykłady, rozprawiać się z kolejnymi nudziarstwami, które dawno powinny odejść do lamusa. Tylko że nikomu nie chce się i odwagi nie starcza, by podjąć decyzję w sprawie przereformowania składu lektur.
Przypominam: ja czytałem te księgi lat temu ohoho! I czytać się tego nie dało. Dziś, A.D. 1996, brnie przez siłaczki, jankimuzykanty i inne ślimakoplacówki pokolenie mojego brata. Najprawdopodobniej jego też czeka Maria Dąbrowska i Kawalec. Jest na nich skazany i koniec.
Tyle że dla pokolenia dzisiejszych dwunasto-, czternastolatków to, o czym czytają, jest czarna magią, albowiem nie widzą w tym żadnego sensu. W omawianiu tego pisarstwa nie widzą sensu także. I to wcale nie dlatego, że im mózgi zjełczały od przygód Rambo i Batmana. Po prostu woleliby poczytać coś ciekawszego, coś aktualniejszego, coś, w czym mogliby się odnaleźć. Nie zapominajmy, że dla wielu z nich te nieszczęsne lektury szkolne staną się jedynymi książkami, po jakie sięgną w latach szkolnych i kiedykolwiek później. To szkoła podobno ma wyrabiać i umacniać nawyk i potrzebę obcowania z książkami, a za pomocą lektury "Siłaczki" możemy jedynie uzyskać efekty całkiem odwrotne.
Oczywiście wiem, że "PAbis" nie dociera do MEN-u, a jeśliby nawet dotarła, nie podejrzewam kogolwiek z tamtejszych decydentów o to, że przeczyta niniejszy mój skromny felieton z łaskawym zrozumieniem.
Wcale zresztą nie pretenduję do roli piszącego jakieś nowe "O poprawie Rzeczypospolitej". Ale jedno niech będzie jasne: w kwestii czytelnictwa, a zwłaszcza czytelnictwa szkolnego nie gra jak cholera i to od dłuższego czasu. Wiemy o tym, widzimy to i wcale nie pragniemy jedynie ograniczać się do stwierdzenia, że telewizja jest zła, brzydka i generalnie szkodliwa. Albowiem nie jest bardziej szkodliwa dla czytelnictwa od "Janka Muzykanta", który znalazł się po niewłaściwej strone pasa i poza tym kit mu w oko. Próbujemy po prostu spoglądać nieco dalej poza czubek własnego pióra (lub kraniec własnej klawiatury - red.) i limes szuflady (lub pudełka dyskietek - red.) ze swoimi poezjami. A monopoliści kulturalno-oświatowi nadal wzruszają ramionami na głosy zresztą nie tylko jakiegoś Przewoźniaka...
Marcin Przewoźniak