MARZANNA BOGUMILA KIELAR



* * *

jeszcze godzine temu poranna mgla
nie zapowiadala takiej jasnosci, tak ogromnego nieba
i przelewania sie ryb w rozgrzanych wodach stawu;
radosci, gdy zrywajace sie do lotu dzikie kaczki
zostawiaja wyrazny slad na pomarszczonej tafli
sierpniowego dnia
dlugo ciagnac za soba wzrok, coraz spokojniejszy.
Napelniaja sie misy rdzawych ogrodow,
wysypuja klosy.
I cichniesz, dziwnie niewinny. Czysty:

lagodne wzgorza stoja w pysznym swietle,
w trawach, nisko, sciele sie smierc




W CIENIU

pachnie i brzeczy powietrze,
kasztanowce dopiero rozkwitly, stoja ciezkie,
w wilgotnej zieleni; ukradkiem
uwodzisz mnie
promieniu slonca, dosiegasz:
jak Zuzanna, mloda i czysta, kapie sie przede mna
smierc,
cos nuci cicho, wlosy skrecila w wezel i upina do gory
klamrami z kosci, odslaniajac szyje, dla moich ust?
Pomalowanych szminka?
Wiatr wywiewa zza domu swiezy zapach drewna,
wielkich sosnowych bali, zwalonych w sagu, przy drodze;
won zywicy,
mocniejsza przed wieczorem,
w notesie numer telefonu, ktory trzeba wykreslic
- jak barwna, zdobiona poduszka dzien sie wysuwa
spod glowy




rys. Jaroslaw Kuzminski

SACRA CONVERSAZIONE

w wieczornej ciszy,
skad twoja nagle przy mnie obecnosc, drzaca i ufna?
Miekki powoj dotyku, jak przed podroza
i jej nieuchronnosc, skad?
Jak zapach blisko
kuszace wglebienie dloni, kiedy sposrod wszystkich
rzeczy, dobrych i zlych,
z ich wyszukanej, nietrwalej obfitosci
wybierasz niespiesznie jedna: garsc czarnych jagod
i zamykaja mi usta
jagody




LISC

ten obciazony znaczeniami drobiazg, lisc
z cienka galazka sciagniety
na wysokosc oczu: jak pelen jest sokow;
jego chwilowe podwojne istnienie
naprzeciw mojej reki,
w zmieniajacej sie koszulce barw, nasyconej
cieplem i z delikatnym meszkiem u spodu.
I zaraz nieruchomieje i jak kamyk wyjety
ze strumienia i zostawiony na brzegu,
daleko od migotliwego nurtu: to, gdzie byl
- nie istnieje




W OGRODZIE, BOSO

stracam mrowke ze stopy
i patrze, co zrobi z darowanym zyciem,
z ta swoja kropla czasu.
W zoltym swietle sciezki, jak dogania inne,
zabijajace wlasnie jakiegos owada, ruchliwe, zarloczne.
Nieswiadoma mojego, przez mgnienie, wahania.

Przy goracym kamieniu, w ulewie slonca, ciezkich owocow
tyle tylko widzisz oko podobno przenikliwe,
slepe oko poety:
tylko ten drapiezny kwiat o pieknej greckiej nazwie
/ thanatos /, jak otwiera sie i zamyka.
I nie mozesz tego pojac ani sprawdzic w zaden zywy
sposob. Tego, co tobie tez bedzie raz na zawsze dane;
niemal czarne, slodkie
zerwane wisnie krwawia w mojej dloni




JABLKO

podnosze owoc i jest w plesni; czysta strune
milczenia, smierci niechcacy tracam.
Zmiete wokol stop przescieradlo trawy, ciezkie od rosy
bo otwiera sie noc i w malym pokoju na pietrze,
po powrocie
samotnosc: kolujace, wrzaskliwe ptaki wyploszone
ze swojego codziennego miejsca;
rozpadasz sie, mijasz (milosci) i z toba to
co bez znaczenia, co czulosc wciaz jeszcze budzi,
(mala blizna na kciuku, okulary w rogowej oprawce),
bez sladu, doskonale.




PODROZ

ranek jak mala kapsulka z pizmem
chcialoby sie rozgniesc, rozetrzec w palcach
i zeby zapach na opuszkach zostal, mocny.
Liscie tytoniu schna na drewnianych balach
przy lichych, odrapanych domach i, jakby z wody,
swiezych w nalocie porannej mgly.
scierniska i pozne owoce. Puste czarne gniazda
przy szosie, wysoko w galeziach;
jade do ciebie i pewnie obudze,
i juz nie zaczniesz dnia od papierosa i kawy
gotowanej z rozyczka gozdzika
wioze ci ogrod, naraz
caly
rys. Jaroslaw Kuzminski



* * *

niebo odwija sie ze zwojow przydymionych bieli,
szarosci: rozpoczyna sie godzina czystych barw,
wyciszonej muzyki, smakowanie jablka.
I woda z jednej szklanki,
powleczonej obloczkiem zimna; bladzac reka leniwie
po rozgrzanej skorze przyciagajac sie, szepczac...
Spleciony z nami oddech tej godziny,
z naszym potem, z pulsem coraz szybszym
i slonce jak ziarno: z nieba, garsciami
wiec trzymaja sie prazki cienia na odkrytych ramionach,
piersiach.